Weźmy równanie 4+x=7. Mało pojętny uczeń nie wie, jak dobrać się do wartości x, chociaż ten wynik już "siedzi" w równaniu, tyle że ukryty przed jego zamglonym okiem i "sam" się ukaże po dokonaniu elementarnego przekształcenia. Spytajmy zatem, jako prawdziwi herezjarchowie, czy aby nie jest tak samo z Naturą? Czy materia nie ma aby czasem "wpisanych w siebie" wszystkich swoich potencjalnych przekształceń (więc np. tego, że możliwa jest budowa gwiazd, kwantolotów, maszyn do szycia, róż, jedwabników i komet)? Wtedy, wziąwszy podstawową cegiełkę Natury, atom wodoru, można by z niego "wywieść dedukcyjnie" wszystkie te możliwości (skromnie zaczynając od możliwości syntezy wszystkich stu pierwiastków, a kończąc na możliwości budowania układów trylion razy bardziej uduchowionych od człowieka).
Może tylko dziś potrzebne są teorie i modele zjawisk. Może zapytany, mędrzec z innej planety wręczyłby nam w milczeniu strzep leżącej na ziemi, starej zelówki, dając do zrozumienia, że wszystką prawdę Wszechświata da się wyczytać z tego kawałka materii?”
Pewnego jesiennego popołudnia, kiedy mrok zalegał już ulice i padał deszcz równy, drobny, szary, który wspomnienie słońca czyni czymś omal niewiarygodnym i człowiek za nic nie opuściłby wtedy miejsca przy kominku, gdzie siedzi zagłębiony w starych książkach (szuka w nich nie treści, dobrze znanych, ale samego siebie sprzed lat) – nieoczekiwanie ktoś zapukał do mych drzwi...
Mój pogląd na świat (esej zawarty w książce „Bomba Megabitowa”)
1
Co ma wspólnego mój pogląd na świat z informatyką? Sądzę, że prawie wszystko, i postaram się to wyłożyć. „Świat”, czyli „wszystko istniejące”, składa się z „rzeczy”, o których można się dowiedzieć dzięki „informacji”. Tę „informację” rzeczy wprost mogą „wysyłać” (jak człowiek mówiący, jak książka czytana, jak pejzaż oglądany), albo też poprzez łańcuchy „zmysłowo-umysłowych rozumowań”. „Rozumowania” daję w cudzysłowie, ponieważ w określić dającym się sensie szczur, biegnący biegnący tropem labiryntu ku drzwiczkom (za którymi znajdzie coś do zjedzenia), posługuje się owym poszukiwawczym ruchu też (szczurzym) rozumkiem. [...]
2
Każde stworzenie żywe posiada swoje (gatunkowo typowe, a ukształtowane w milionleciach Darwinowskiej ewolucji naturalnej) SENSORIUM. Słowa tego nie znajdzie się ani w słowniku obcych wyrazów, ani w encyklopedii, nawet w Wielkim Warszawskim Słowniku opatrzone jest wykrzyknikiem, oznaczającym, że lepiej go nie używać. Mnie jest jednak potrzebne. Sensorium to całość wszystkich zmysłów oraz wszystkich dróg (zazwyczaj nerwowych), jakimi informacje, powiadamiające nas o „istnieniu czegokolwiek”, mkną do ośrodkowego układu nerwowego. U człowieka lub u szczura będzie to mózg. Owady musza się zadowolić centrami dużo skromniejszymi. Otóż „świat” postrzegany przez owada albo przez szczura, albo przez człowieka, to właśnie wcale rozmaite światy.
Ewolucja ukształtowała żywe stworzenia zasadniczo tak oszczędnie, żeby postrzegać mogły informację, niezbędną im dla przetrwania osobniczego i/albo gatunkowego. Ponieważ ewolucja jest miliardoletnim procesem bardzo zawiłym i ponieważ żywe stworzenia albo zjadają żywe stworzenia, albo są przez nie zjadane (roślinożerność także oznacza zjadanie czegoś „żywego”, np. trawy), powstaje stąd olbrzymia hierarchia mniej lub bardziej swoistych konfliktów, które częściowo w uproszczeniu może nam odzwierciedlić teoria gier (matematyczna). Sęk w tym, że informacje w skutek owego stanu rzeczy jednym służą do pościgu, innym do ucieczki, a jeszcze innym „do niczego prócz trwania” (trawa).
Sensorium, w jakie jest wyposażone stworzenie, odznacza się na ogół, jak rzekłem, oszczędnością. Niedawno jeszcze psychologia głosiła, że psy kolorów nie rozróżniają, tj. wszystko co wizualne postrzegają w odcieniach czerni i bieli (niczym my na dawniejszych filmach). Obecnie mniemanie to zmieniono: psy postrzegają kolory. Zarówno pająk, szczur, kot, jak i człowiek są wyposażone w – każdy gatunek swoje – sensorium. My dysponujemy w tym zakresie maksymalną nadmiarowością pośród zwierząt, ponadto zaś jeszcze i prawie że osobno dysponujemy takim „rozumem”, który umożliwia nam rozpoznawanie również i takich własności „świata”, których zmysłami postrzegać nie możemy.
3.
Co z powyższych banałów wynika? Wynika z nich, że świat (w niejakim sensie światopogląd”) każdego stworzenia jest silnie uwarunkowany przez sensorium. Dla człowieka zdaje się zachodzić wyjątek, dzięki „rozumowi”, ale to nie całkiem tak jest naprawdę. „Świat” postrzegany przez ludzi składa się z rzeczy średniej wielkości”, proporcjonalnych do wielkości pojedynczego ciała ludzkiego. Ani bardzo małych, ani molekuł, ani atomów, ani fotonów poszczególnych nie jesteśmy w stanie dostrzec, zaś ze strony niejako przeciwnej, makroskopowej, nie możemy dostrzec ani kawałka planety, na jakiej żyjemy JAKO KULI, ani jej całej, ani „faktycznych rozmiarów” Drogi Mlecznej, ani innych galaktyk, ani gwiazd, ani, oczywiście Kosmosu.
Wykształciliśmy sobie rozmaite sposoby doświadczalne i sprzężone z nimi hipotezy albo teorie, albo modele, ażeby „postrzegać rozumem” to, czego zmysłowo nie jesteśmy w stanie spostrzec: znaczy to, że nasz światopogląd „wielozakresowo wystaje” poza ów obraz świata, który możemy zawdzięczać bezpośredniej robocie naszego sensorium. Czy to jednak znaczy, że widzimy to, czego nie widzimy, że możemy odczuć to, czego nie odczuwamy, że słyszymy to, co dla naszego zmysłu słuchu niesłyszalne? Ani trochę. Posługujemy się „abstrakcjami: albo specjalnie „techniką” (czyli narzędziem) wytworzonymi sytuacjami i warunkami, co umożliwiają nam np. niemożliwe dla naszych przodków „obejrzenie” Ziemi z orbity satelitarnej, albo Księżyca, gdy nań wstąpić, albo dzięki próbnikom rakietowym – powierzchni Marsa lub górnej warstwy atmosfery Jupitera. Albo używamy mikroskopu, albo teleskopu Hubble'a na orbicie, albo akceleratorów, albo komory Wilsona, albo komory kropelkowej, albo sal chirurgicznych (w nich można niekiedy zajrzeć okiem człowiekowi do wnętrza ciała lub mózgu) itp. Więc znacznie więcej informacji uzyskujemy dzięki rozmaitym rodzajom i sposobom sztucznie wytworzonego przez nas pośrednictwa. Jednakowoż jesteśmy, praktycznie biorąc, całkowicie bezradni w obszarach percepcji zmysłami mikro- oraz makro- i megaświata. Nikt bowiem nie może ani zobaczyć, ani wyobrazić sobie atomu albo galaktyki, albo procesu ewolucyjnego Życia lub górotwórczego w geologii, albo powstania planet z protoplanetarnych zgęstków jakoby mgławicowych.
Język etniczny jako szerokopasmowy polisemantyczny nośnik informacji, oraz matematyka, jako z tego języka (z tych języków) wywiedlny język wąskopasmowy o silnie wzmożonej „precyzyjnej” ostrości, stanowią tu nasze „macki”, nasze kule (inwalidzkie), nasze „protezy”. Jednak podobnie jak ślepiec, postukując o kamienną posadzkę swoją białą laską, słuchem stara się rozpoznać, czy znajduje się w pokoju, czy na ulicy, czy w nawie świątyni, tak i my owymi (matematycznymi) protezami „wystukujemy” sobie to, co znajduje się poza obszarem naszego sensorium. 4. Ale... czy tak jest „naprawdę”? Czy liście „naprawdę” są zielone, czy też zieleń zawdzięczają fotosyntetycznym związkom chlorofilu? Czy nie jest tak, jak pisał Eddington, że siedzi przy zwyczajnym drewnianym stole, w miarę twardym, politurowanym, a zarazem przy obłoku elektronów, którymi ten stół jest „także”? Może nawet jest „naprawdę”? Jeżeli w ten sposób myśleć, to należy dodać, że stołów naraz jest znacznie więcej. Jest sobie stół naszego codziennego sensorium (zmysłów), jest stół molekularny (bo z czegóż się składa drewno?), jest atomowy, jest barionowy, ale też jest cząstką „materii”, mikroskopijną cząstką, składającą się na całość Ziemi i mającą (minimalny) wkład w jej grawitację. A dalej jest nanoułamkiem planety, krążącej wokół Słońca itd. aż po „wpływ stołu na Wszechświat”, jeżeli pominąć zupełną znikomość zachodzących dysproporcji.
Tych „wszystkich stołów” naraz nie tylko nasze sensorium, ale i nasz „rozum” bez podziałów na kategorie i klasy scalić nie będzie w stanie. Jeżeli zginie jeden człowiek, może to mieć nie tylko emocjonalne znaczenie dla innego człowieka. Jeżeli zginie dziesięć osób, z tym będzie inaczej. Ale nie jesteśmy w stanie de faco „wyczuć” żadnej różnicy pomiędzy tą informacją, że zginął milion ludzi, a tą, że trzydzieści milionów, a kto mówi, że on (poza podaniem liczby) różnicę wyczuwa, ten świadomie bądź nieświadomie kłamie. 5. Zmierzam do twierdzenia, że tak jak współistnieją „różne stoły”, współistnieją również „różne światy” kotów, szczurów, owadów, krokodyli i ludzi, a różnią się od siebie bardzo mocno i wielozakresowo, ale wszystkie, czy to wzięte z osobna, czy łącznie, nie dają podstawy do uznania, że „to jest ciągle jedno i to samo”, a tylko postrzegane „w różny sposób” i „z rozmaitej perspektywy”.
Naturalnie my, ludzie, bezdyskusyjnie podlegamy tendencji, aby mniemać, że „naprawdę” istnieje świat, który MY pośrednio i bezpośrednio potrafimy percypować, natomiast „inne światy” są wycinkami, małymi, wręcz bardzo niedoskonałymi, kalekimi wycinkami „naszego świata”. Z tym poglądem, który nazwę humanistycznym szowinizmem światopoglądowym, chętnie bym podyskutował. Majowie mieli inny system kodowania arytmetyki od naszego, ale był to system ludzi, boż ich kultura powstałą inaczej niż śródziemnomorska, ale też ponad wątpliwość była to kultura ludzi i ich język był językiem ludzkim. Skądże możemy wiedzieć, czy innoplanetarne „rozumy” nie są – o ile istnieją – zaopatrzone przez inne przebiegi ewolucyjne czy odmienne fizykochemiczne warunki ("kontyngencje”) innych planet i słońc – w inne od naszego sensoria, a z kolei od tych sensoriów wywodzą się jako ich derywaty – „inne systema quasi-formalne”, inne logiki, inne matematyki, inne mikro- i makroświaty, różne od naszych, ludzkich standardów? Jednym słowem, z tego, com dotychczas napisał, wywodzić się może „ogólna teoria względności epistemicznej i ontycznej dla całej mocy zbioru wszystkich Psychozoików Uniwersum”. Możliwe, że jesteśmy umieszczeni na krzywej dystrybucji kosmicznej psychozoików (to wcale nie musi być dzwonowa krzywa „normalnego” rozkładu Gaussa, ani klasterowa Poissona – Bóg jeden ją wie) gdzieś powyżej szczura, szympansa i Buszmena, ale poniżej Erydańczyków dajmy na to (najprawdopodobniej żadnych Erydańczyków nie ma, ale i to nie ze wszystkim pewne w epoce schyłku XX wieku, kiedy mnożą się odkrycia pozaziemskich systemów planetarnych innych gwiazd – pozasłonecznych).
6.
Tak, taka rozmaita wielkość światów wynikająca z rozmaitych (społecznie funkcjionujących) Rozumach wydaje się najzupełniej możliwa, a nawet wcale prawdopodobna. Człowiek byłby po prostu jednym z tysiąca albo miliarda końcowych ewolucyjnych płodów neuralizacyjno-rozwojowych, tych co wyposażać mogą w nie najgorzej rozwinięte sensorium. Tak: to jest możliwe. Czyżby Inni sobie wykoncypowali inne postaci materii? Nuklidów! Czyżby „nie wierzyli w wewnątrzgwiezdne cykle Bethego? W ewolucję z jej doborem naturalnym? Tu trzeba wykonać tak zwane „distinguo” bardzo delikatne i nader ostrożnie. Są niechybnie dziedziny, w jakich poznawczo i emprycznie zbliżamy się, może aż asymptotycznie (niemalstyznie)? do PRAWDY, a może nie. Prawdopodobieństwo funkcji prawdziwościowych (ażeby chociaż raz przemówić tutaj nieco bardziej koherentnym i logikosemantycznie mocniej naostrzonym językiem) przyjąć mniej... dzielone od siekiery (to konieczne, ponieważ zbyt mało wiemy), jest uzależnione od quasi-finalnych efektów miliardoletniej roboty ewolucyjnej. Ignorancja nasza (ludzka) jest oceanem ogólnoświatowym, zaś wiedza PEWNA – pojedynczymi wysepkami na tym oceanie.
Jeszcze ostrożniej mówiąc: moim zdaniem, rezultaty poznania (WIEDZA ŚCISŁA) są osadzone na jakiejś krzywej (raczej na ich pęku), i wcale nie jest powiedziane (tj. to nie jest pewnik), że krzywa pnie się w górę niczym hiperbola albo parabola, albo chociaż krzywa logistyczna (Verhulsta-Pearla). Może są gdzieś miejsca już niemal styczne z Prawdziwym Stanem Rzeczy, a może (na pewno nawet) są i takie, gdzieśmy z dogi asymptotycznościowej zboczyli. Ażeby na konkretnym przykładzie pokazać, o co mi w ostatnich słowach szło: czytałem np. bardzo ciekawie napisaną książkę Johna D. Barrowa Teorie Wszystkiego , Stevena Weinberga Sen o teorii ostatecznej, i wiele innych TEŻ napisanych ostatnimi czasy i TEŻ na ogół przez fizyków-noblistów. Mimo tego uczonego i przewyższającego mnie niechybnie pod względem intelktualnej mocy chóru na rzecz Istnienia Ogólnej Teorii Wszystkiego, GUT, czyli Grand Unified Theory, opowiadam się za opinią H. Bondiego (kosmologa), że Jedynej, Ogólnej Teorii Wszystkiego być wcale nie musi, ze jest to pointless and of NO scientific significance.
Czyli już własnymi słowami powiem, ze tak wcale być nie musi, bo niby dlaczego bezwarunkowy redukcjonizm ma zrodzić teorię JEDYNĽ? Może i zrodzi, ażeby się za następnych 100-200 lat pokazało, że jacyś Inni wytworzyli zbiór modeli inkogruentnych, albo nawet udowodnili, iż GUT nie może zostać stworzona dla naszego uniwersum. Może się okaże np., że te galaktyki, które dzisiaj wydają się starsze od obliczonego (wiele razy) wieku naszego Kosmosu, wdarły się do jego wnętrza z jakiegoś Kosmosu „sąsiedzkiego”? Chcę rzec, iż to, co poznajemy (jak w fizyce i astrofizyce teoretycznej), jest zawsze efektem kroczenia drogą rozmaicie połączonych i powiązanych z sobą fizyczno-matematycznych, a zarazem eksperymentalno-teoretycznych domniemań, które albo zostały udowodnione (czyli nie zostały obalone doświadczalnie), albo ponadto są obecnie modne w najwyższych rejonach wiedzy ścisłej (gdyż i w niej też panują mody i też, jak w kostiumologii, przemijają).
Człowiek – streszczam powiedziane – jest wysepką wiedzy, częściowo wynurzoną z oceanu pozazmysłowej ignorancji, a częściowo w tym bezmiarze zanurzoną. O tym, czy ocean ma jakieś dno i czy można by je zgruntować, nic nie wiemy. Obecnie powstała i lawinowo poszerza się jak pożar buszu moda łączności globalnej: pojmuję nieźle jej pożytki i jednocześnie obawiam się jej rykoszetów i jej awarii bądź nadużyć nawet zgubnych dla ludzi i dla planety. Nic nie zapowiada na razie tego, iżby owe Internety mogły i miały połączyć się (po sprzęgnięciu milionów komputerów z milionami innych) w „elektroencephalon” ” – byłoby to coś w rodzaju „planetarnego mózgu z komputerami jako neuronami”, podległego – dla braku własnych zmysłów – pełnej deprywacji sensorycznej. Jeśli to nie jest sience-fiction, może się okazać krokiem ku „zamknięciu planety na Kosmos”, albowiem Planeta-Mózg myślałaby sobie wewnątrzsieciowo, a ludzkość zostałaby przez sieć co się zowie wystrychnięta na dudka.
7.
Prawdę mówiąc jednak, nie chce mi się w tę ostatnią wizję uwierzyć. Chciałem po prostu wyjawić, jak skromnie rysuje mi się poznawcza moc Człowieka w Kosmosie, jaką uzurpację postrzegam w Anthropic Principle, jak wiele ryzykujemy, zawierzając informacjoprzetwórczym (data processing) maszynom wszelką naszą wiedzę. Zresztą, gdy czytać odpowiednie periodyki na poły fachowe, widać, ze giełdy, że producenci rozmaitych rodzajów aut czy żywności, ze , jednym słowem, twórcy, wielbicoiele i nałogowcy Kapitału posługują się sieciami... zaś cała reszta, razem z całym Kosmosem, diablo mało ich obchodzi. Przedwcześnie koronowaliśmy się, nie należy się nam Korona Stworzenia: godzi się poczekać choć sto lat, aby się przekonać, czy rzeczywiście wiemy juz cokolwiek ponadto, że można ykonywać surfing w cybernetycznej przestrzeni (Cyberspace) z bieguna na biegun, i czy sieć nie nadgryzie nam Rynków.
To, co napisałem, można też nieco inaczej wysłowić. Człowiek jest przystosowany – swoim sensorium postrzegawczym – do ekologicznej niszy przeżywania, z grubsza biorąc, w skali porównywalnej z jego cielesnością (z jej wymiarami np.). Potrafi jednak wykraczać domysłami, konceptami, hipotezami, które z czasem „krzepną” w „pewność naukową” – poza granice tej niszy, która go wraz ze strumieniem dziedziczności (genomów) współkształtowała. Zachodzi przy tym taka mocno upowszechniona prawidłowość: im skala większa albo im mniejsza (Kosmos – atomy) – tym teorie okazują się mniej pewne, mniej jednoznaczne, niejako bardziej „giętkie” i „elastyczne” . Nikt (poza solipsystami, ale któż ich widział?) nie wątpi w kształt, twardość, zachowanie kamienia. Takich pewności mieć nie możemy już ani wobec gromady galaktyk, ani gromady cząstek (jak neutrina). Przy tym najosobliwsze zdaje się człowiekowi to, że niezłomne reguły jego logiki, wspólpodtrzymującej pewność rozumień, jak np. jeżeli A to B (kauzalizm) albo A|||A (tożsamość rzeczy z sobą samą), albo prawidłowości koniunkcji czy dysjunkcji, zdają się tracić uniwersalną moc rozstrzygającą w mikroświecie, a w makroświecie też pojawiają się poznawcze niepewności. Matematyka (Godel np.) okazuje swoją zawodność. Gell-Mann upiera się przy tym, ze antynomia „elektron – fala – cząstka” – kollaps fali – zasada komplementarności (rodem ze szkoły kopenhaskiej) to nie są niedościgłe dla naszego rozumu zagadki”. Inni fizycy „wierzą w zagadki”, zaś ostatnie doświadczenia zdawały się wykazywać, że elektron może być naraz „i tu, i gdzieś indziej”.
Jednym słowem, wraz z wykroczeniami poza granice naszego sensorium ulega naruszeniu też „zdrowy rozsądek”; to, co się „w głowie nie mieści”, okazuje się w eksperymentach faktem: np. wiadomo co to jest okres półtrwania samorzutnie rozpadających się (jak izotopy radioaktywne) atomów i wiadomo, że nic nie wiadomo w tej dizedzinie poza informacją wyłącznie statystyczną: o mnóstwie atomów będziemy wiedzieli, że po okreśonym czasaie ich określona liczba ulegnie rozpadowi, i że dla danego „rodzaju atomów” jest ta liczba (i czas) wielkością stałą, ale wiemy, że nie da się wykryć żadnych przyczyn, powodujących rozpad tego oto atomu, a tamtego nie. Jednym słowem, z „oczywistościami” musimy się poza skrajem naszej ekologicznej niszy rozstać: matematyka pozwala ruszyć dalej, leczy wykładanie rezultatów zmatematyzowanej fizyki mogą być nietożsame i, co moze gorsze, ich „przekłady” na zwykły język, jakim się wewnątrz naszej niszy posługujemy, mogą być aż do kontradyktyczności wzajem sprzeczne. Bytowo tkwimy pomiędzy makro- i mikroświatem i na to, że wiedzą (nawet pewną o tym, że uran o masie krytycznej wybuchnie na pewno) sięgamy dalej aniżeli ROZUMIENIEM w stylu „zdroworozsądkowym”, nie ma rady. Można – jak fachowcy – eksperci nauki – do tego stanu rzeczy przywykać i uznawać na koniec, że „rozumie się” równie dobrze jak się „wie”, ale jest to kwestia treningu, kształtującego nawyki, upodobania i last but not least „swojskość”przedmiotu: jesteśmy zresztą zawsze zawodni, i tak 0 to znaczy z nieusuwalną niepewnością poznawczą – trzeba żyć. Inna rzecz w tym, że są to kłopoty znikomej mniejszości ludzi, a zarazem, że takie kłopoty służą innym jako pożywka ich umysłowych prac – od matematyki przez fizykę galaktyk po hermeneutyki, których również jest wiele. Zaś te „demony” ścisłości otaczają mgły przesądów, domniemań, spetryfikowanych w historii gromad czy społeczeństw w pewniki wiar.
O tzw. wieszczych snach (fragment dzieła Fantastyka i futurologia)
( t. 1, s.86) Tak np. jest w najwyższym stopniu prawdopodobne, że zjawisko wieszczych snów nie istnieje, a zarazem niektórzy ludzie miewają „wieszcze sny”. Gdyż jeśli w wielkim mieście, np. w Londynie, dziesięciu milionom ludzi śni się dziesięć milionów różnych rzeczy, i tak co noc, jest wybitnie prawdopodobne, iż treść przynajmniej kilkuset takich snów rychło się „spełni”. Dojdzie do tego nie przez to, że owi wybrańcy są jasnowidzami, ale dlatego, ponieważ przy tak silnym liczebnie zbiorze „prognoz”-snów pewna ich ilość po prostu powinna znaleźć odpowiedniki w bliskiej rzeczywistości – za sprawą czysto losowego koincydowania (treści snu i treści jawy). A więc np. piętnaście tysięcy osób posiadających bogatych i schorowanych wujaszków wyśni ich zgon rychły – a w sześciu czy ośmiu przypadkach wujkowie prawdziwie zemrą do tygodnia. Z kolei niechaj w ciągu dwu czy trzech lat kilka tysięcy ludzi ma takie sny, które się powyższym sposobem „sprawdziły” jako prognozy.
Ludzie ci śnią dalej i znowuż po miesiącach czy po roku niewielka teraz garstka pośród nich – powtórnie będzie miała „sny wieszcze”. Gdy, znowu, kiedy tysiące ludzi śnią o wygranych czy o zyskach w operacji giełdowej, to pewna ich, chociażby i niewielka, ilość zysk giełdowy otrzyma na jawie. Ten zaś, kto przeżył w swoim życiu trzy albo cztery podobne sny, co się tak „spełniły” jak opisałem, już będzie chodził w glorii jasnowidza i nic nie wybije mu z głowy takiej umiejętności nadprzyrodzonej: przecież jej cudownych efektów doznawał kilkakrotnie! Człowiek ten traktuje bowiem siebie jako izolowaną jednostkę, a nie jako element bardzo silnego liczebnie zbioru (śniących). Nie wie zatem nic o tym, że jemu się „powiodło” skutkiem czysto losowego koincydowania treści snu i treści jawy, i że doszło do tego wedle prawa wielkiej liczby. Otóż utwór literacki mógłby nam sprezentować właśnie żywot takiego człowieka bez wszelkich komentarzy, a wówczas implikacją domyślną treści będzie teza ogólna: „Zjawisko wieszczych snów istnieje” – która jest właśnie empirycznym fałszem. [...]
Sex Wars: O Star Trek...
[...] Amerykanie wpychają na wszystkie miski satelitarne świata i we wszystkie kable na raz – tłok rzekomo panujących w kosmosie humanoidalnych ras, co się tak od siebie różnią, że jedni mają nosy rowkowane, inni olbrzymie uszy, albo noszą się w zbrojach a la imperium starorzymskie i pojawiają się z lubością w Star Treku na zasadzie „tu wlata, tam wylata, aqua destilata”.
[...] Kilka dni temu oglądałem w SAT 1 odcinek rozciągniętego na lata serialu Star Trek. Jak można się z niego dowiedzieć, kosmos jest zapchany milionami cywilizacji, natomiast amerykański statek „Enterprise”, przypominający – mnie przynajmniej – oświetlony omlet z dwiema rurkami na widelcach (?), natrafia (takie spotkania są tam normalką) w pobliżu „strefy neutralnej” na statek jakichś Odmieńców (przepraszam za to, żem nazwy ichniej planety nie spamiętał). Ci Obcy, pokazani we wnętrzu swego pojazdu, mają na głowach rodzaj trójzębnych hełmów i przykre wyrazy twarzy, poświadczające ich paskudę (jakoś zdaje mi się, że odrobinę do Japończyków są podobni, ale to może moje złudzenie). Oczywiście posiadając bomby atomowe „starego typu”, promienie różnej śmierci, pole typu „czapki niewidki” i masę okrucieństwa, atakują „Enterprise”. Do tego, że cały kosmos w amerykańskiej SF mówi po angielsku z amerykańskim akcentem, jużem się zdążył przyzwyczaić, jak i do tego, że kapitan „Enterprise” (w takim barwnym sweterku, pisałem o nich kiedyś w „Odrze”) odpowiada ogniem na ogień, i że kontakt ziemskiej cywilizacji z obcą kończy się rozwaleniem statku obcych w drobny mak; przy czym w „bezpośredniej transmisji” z pokładu Obcych Paskudników ichni kapitan, konając, zdążył jeszcze uznać wyższość amerykańskiej ziemskości, sam zaś ze względu na poszkodowany porażką honor, wysadza resztę korabia w próżnię (bo wszak powietrza tam jak gdyby nie ma). [...] cenzury niby w USA nie ma; myślę wszakże, że działa i jest, tylko przemieszczona tak, żeby każdy musiał uznać kosmos za przedłużenie American Way of life.
Lube czasy: O telewizji...
Telewizja światowa przemieniła się w wielki zakład pogrzebowy, który z najróżniejszych stron zmiata nieszczęścia i katastrofy. Otrzymujemy informację specyficznie odcedzoną, trwając w fałszywym mniemaniu, że jesteśmy w sprawy tego świata doskonale wprowadzeni.
Ktoś powie, sprowadzając rzecz do absurdu, że alternatywa musiałaby być taka: „Dzisiejszego dnia czterdzieści siedem tysięcy osiemset sześćdziesiąt dwa samoloty wylądowały cało i szczęśliwie i tylko dwa rozbiły się na miazgę”. tak oczywiście nikt nie mówi, podobnie jak nie usłyszymy od ofiary wypadku: „Wpadłem pod pociąg i wprawdzie oderwało mi jedną nogę, ale na szczęście została mi druga.
Dygresja: Richard Brodie:Wirus Umysłu – rzeczywistość a la TV
Postmodernizm [...] jest to zatarcie granic kreacyjnych pomiędzy dziełem (ładem, kompozycją, określonemu stylowi) a śmieciem [...] Kiedy się wychodzi z wystawy nowożytnej plastyki, prawdziwie rzec można, że jej eksponaty przed bombardowaniem wyglądają tak samo, jakby wyglądały po bombardowaniu.
Demografowie z USA głoszą (także w prasie codziennej), że podwojenie populacji Ziemi nastąpi już za lat czterdzieści, więc około roku 2035 będzie nas 11 miliardów, a co dalej? Ledwie to zaszło, eksperci Akademii Papieskiej potwierdzili tempo demograficznej eksplozji i uznali, że przeciętne małżeństwa powinny mieć nie więcej niż po dwoje dzieci.. Watykan odpowiedział na to surową negacją o posmaku nagany, gdyż nie wolno hamować akceleracji demograficznej. Jakby tego, kto zaczął spadać z dachu drapacza chmur, jeszcze należało popchnąć, aby szybciej roztrzaskał się na miazgę. Wprawdzie wiadomo, że do autobusu obliczonego na 60 pasażerów, może się wepchnąć stu, wprawdzie dałoby się wtłoczyć jeszcze dalszych trzydziestu, ale za nimi można będzie dopychać innych ludzi obracając wszystkich w duszącą się miazgę, kolejne zaś porcje zmienią ludzi w blok krwawego mięsa. Dalsze dotłaczanie może się wprawdzie udać, lecz kosztem rozsadzenia karoserii i dachu autobusu przez zgnieciony masyw trupów.
[..]Nie można lekkomyślnie przenosić doświadczeń dokonywanych na szczurach na ludzi, ale wiadomo od dawna, że szczury, którym dano możliwość ciągłego rozrodu w zamkniętym pomieszczeniu przy zapewnionym dostępie do pokarmu, wody i powietrza, w sytuacji tłoku zaczynają przejawiać wewnątrzgatunkową agresję (nie wywołaną oczywiście głodem), że zaczynają szaleć, a sekcje padłych wykazują głębokie organiczne zmiany (np. w nadnerczach) typowe dla stresów.
Sęk w tym, że człowiek rozumny jest statystycznie głupi, a im większy postęp techniki, tym większa szansa dla głupoty, aby się powielać, aby się gzić, ewentualnie niszczyć, deptać, burzyć i mordować. Kto się boi kary, czyli zemsty bezosobowego prawa, może per procura mieć uciechę dzięki filmom i wideokasetom, pokazującym np. jak wygląda dziewczyna (żywa), rżnięta na kawały mechaniczną piłą. Może jest i ręczna gdzieś, nie wiem. Podobno człowiek był jako australopithecus łagodnym roślinojadem niczym wielkie małpy szerokonose, ale zlazłszy z drzewa jął gnać za zwierzyną, bo mu przyszedł apetyt na filety i zmięsożerniał do tego stopnia, że zjadł brata neandertalczyka. Obrońcy mówią, że wcale nie zjadł i w ogóle homo sapiens nie zabił hominem neanderthalensem, a tylko „wyparł go” z niszy życiowej. Wyparł, ale nie w grób? Mówią, że się z nim sparzył i stąd dzisiejsze chamy, ale inni antropologowie twierdzą, że to też hipoteza, że homo sapiens w ogóle z neandertalczykiem, tj. z neandertalką, spłodzić nie mógł, tak bowiem odmienne genetycznie były te gatunki. [...]
Wielki mamy kłopot z rozumem, ponieważ jest on skupieniem tajemnic. Niby każdy (prawie) człowiek jakiś „rozum” lub chociaż jego ślad posiada, lecz nie dysponujemy ani skuteczną, powszechnie uznaną i aprobowaną, ani jednoznaczną jego definicją, a wreszcie nie wiemy ani trochę, jak by można było i jak by należało wszcząć roboty, które by nas doprowadziły przynajmniej do zaczątków „technologii rozumu”, a raczej „rozumności”. Z rozumem jest trochę jak z „czasem”, o którym św. Augustyn mówił, że wie, co to czas, dopóki ktoś go o to nie zapyta. Nawet ostrego rozgraniczenia pomiędzy „rozumem” a „inteligencją” nie można przeprowadzić dlatego, ponieważ jedno jak drugie pojęcie zmieniło swoją znaczeniową pojemność w miarę upływu czasu historycznego. Żadne też utrzymywanie, jako byśmy teraz o rozumie wiedzieli znacznie „więcej” (przede wszystkim w ujęciu pragmatyczno-technologicznym), niż wiedzieli ludzie dawni, nie da się dowodliwie utwierdzić, ponieważ nie chodzi w nazwanych ujęciach o to, że nie ma na jedną definicję powszechnej zgody, lecz o to, że nie posiadamy (poza dość czczymi zapowiedziami maniaków „artificial intelligence”) żadnej skutecznej umiejętności, w żadnym stopniu, która by nam umożliwiła skrzesanie iskry „rozumności” bądź „inteligencji” w maszynie.
To nie znaczy jednak, że w ogóle nic nam w nazwanym „przedmiocie” nie wiadomo. Po pierwsze, przez „rozum” względnie „rozumność” pojmuje się zdolność działania realnie fizycznego i językowego ("rozumnie” można cokolwiek czynić i „rozumnie” można „nadawać” i „odbierać” komunikaty w znanych etnicznych, a nawet w specjalistycznie kodowanych językach). Po drugie, wiadomo, że język, o którego konstruowalość „rozumną” z taką natarczywą zapamiętałością dobijają się eksperci komputerowi od półwiecza, „złożony” jest ze spoiwa składni ("syntaksy” i semantyki „znaczeń”). Tu też w należycie dokształconych pracach można znaleźć dyferencjację na określenia językozwrotne czy językopochodne, jak desygnaty, denotaty, denotacje i konotacje. To nie powinno nas tu osobliwie przerażać. Odkryciem XX wieku, jednym z najważniejszych chyba, było ustalenie (Łysienko i jego adherenci wyłamali sobie na nim po niejakim czasie stalinowskiego wsparcia wszystkie zęby mądrości), że jeden jest KOD DZIEDZICZNOŚCI, ułożony z nukleotydowych „liter” i też nukleotydowych „znaków przestankowych”, że nici chromosomowe, jakby „zdania” z tych nukleotydów (czterech) układane są matrycami, tożsamymi składem z wszystkimi elementami dziedziczności w całym ożywionym świecie (tj. w całej biosferze ziemskiej od bakterii i wirusów po dinozaury i wieloryby), czyli że trwająca bez mała cztery miliardy lat ewolucja gigantycznego drzewa żywych gatunków nie była niczym w swoim rdzeniu innym jak TASOWANIEM literowonukleotydowych elementów, i że TA miliardoletnia partia wreszcie jakieś 150 000 lat temu „wyboczyła” się w gatunek Homo sapiens, którego członkami jesteśmy. Zarazem jakieś 14, 15 albo może więcej nieco tysięcy lat temu powstać miał jako główny kierunkowskaz, amplifikator i akcelerator człowieczeństwa etniczny prajęzyk, nazwany (TERAZ) nostratic, który w ciągu „zaledwie” parunastu tysięcy lat rozgałęził się i rozdrzewił na około 5000 różnych odmian, wśród których jest i słowiańska rodzina, a w niej język polski, w jakim te słowa właśnie piszę. Jednakowoż, to jest PIEKIELNIE ważne, jaki był język dziedziczności – jedyny – takim i do dzisiejszego dnia pozostał. JEGO elementy możemy, gdyż umiemy już przenosić z dziedziczonymi genotypowo i FENOTYPOWO skutkami z gatunku w odrębne gatunki, natomiast elementów nazwowych (słów) w analogiczny sposób z języków etnicznych w głąb innych etnicznych języków przenosić z ZACHOWANIEM skuteczności informacyjnej, to jest sensu, NIE MOŻNA i ta sprawa wydaje się nam taką oczywistością, jakby o niej nie było nawet warto wspomnieć, a przecież, jeśli się z nabraniem dystansu nad całością lingwistyk obu – „nukleotydowej i etnicznej” – zastanowić, obraz staje w raczej dziwacznym świetle: jedni LUDZIE z tożsamego GATUNKU Homo nie potrafią językowo porozumieć się z ludźmi innej nacji i mowy, natomiast gen wzięty z drożdży albo z żabiego skrzeku będzie jakby nigdy nic w jajeczku Kobiety, to jest człowieka, najnormalniej po swojemu nadal działał. Jak ktoś nie czuje się powyższym spostrzeżeniem zadziwiony, to niechaj szybko przestanie dalej czytać te uwagi.
Już wiadomo dzięki badaniom fizjoneurologicznym, że rozum nasz składa się jako gotowość funkcjonalna z elementów (subagregatów mózgowych), które, brane z osobna, raczej „rozumne” czy „rozumiejące” NIE są. Gdy człowiek słyszy zdanie, wypowiedziane w znanym języku, zachodzi z opóźnieniami rzędu 200 mikrosekund, a zatem „w mgnieniu oka” nawiązanie łączności, jako analiza informacyjna w różnych częściach obu półkul mózgu tak, że zbadaniu ulega „strona” czy też „warstwa” składniowa i poza tem semantyczna (znacząca) tego, co usłyszane zostało. Możliwe jest wykrycie pełnej zgodności (czyli prawidłowości) zdania w jego „strukturze syntaktycznej” przy całkowitym niezrozumieniu jego sensu (znaczenia). Co więcej, potrafimy ujednoznacznić Z JAKIEGO języka pochodzi w pełni niezrozumiałe zdanie, ze zweryfikowaną prawidłowością składniową. Przykłady: „Apentuła niewdziosek te będy gruwaśne W koć turmiela weprząchnie, kostrą bajtę spoczy...” (to moje z „Cyberiady”). Albo: „Whorg canteel whorth bee asbin? Cam we so all complete With all her faulty bagnose”(Lenon). Itd. Łatwo uznać, że pierwszy „wiersz” jest „z polskiego”, a drugi „z angielskiego”. Zestroje dźwiękowe zdradzają „bezsensowne pokrewieństwa”.
Ani „rozumność”, ani „inteligencja” nie rodzą się z nicości. Ostatnio doszło, powiedziałbym, że z rozpaczy, do „odkrycia” wagi wyznaczników emocjonalnych inteligencji, co było jakby objawieniem, iż poruszamy się DLATEGO, ponieważ posiadamy m.in. NOGI. Komputery ani iterujące, ani równoległe nadziei na skrzesanie „sztucznego rozumu” już nie budzą, a na dodatek złego Ashby'ego „wzmacniacz Inteligencji” również nieopłakany przed parudziesięciu laty do grobu złożony został. Nadal nie wiemy jak „to” zrobić, mimo tego, że nadzieje uległy przeprowadzce w obręb „sieci neuronowych”. Ponieważ jednak Internet cierpi już od okropnych przestojów natłokowych, powstaje jakby „Metanet”, z sieci ważnych połączeń raczej nieprywatnych ośrodków (giełdy, rządy, banki, instytucje naukowe itp.). Być może kiedy takich nawarstwień powstanie KILKADZIESIĽT co najmniej i między nimi dojdzie do z w a r ć, błyśnie iskra Rozumu, ponieważ – i stąd bierze się moja (słaba jednak) nadzieja, iż Rozum nie powstawał dlatego, iżby Ewolucja Naturalna była na jego poród NAKIEROWANA. Ponadto wydaje się, że „lingwistyczny trzpień” Rozumu ludzkiego wynikać począł dosyć przypadkowo, i dopiero, kiedy użyteczność jego „sprawdziła się” po trosze, rozpoczął się wyraźniejący DRYF w „językową stronę”, który (nie wiemy jak) „nauczył się” wymijać „Goedlowskie przepaście” jak i otchłanne nieoznaczoności samozwrotności, lecz te kroki już następowały dosyć p ó ź n o w skali diachronicznej i nie tak znów gwałtownie wyprzedziły powstawanie PISMA jako „przeciwchronowego” (czyli przeciwstawiającego się erozyjnej działalności czasu, którego upływ każdego z nas zabija) statecznika, a nawet jako tej „żerdzi”, wzdłuż (wzwyż) której piąć się jął Rozum jak powój (porównanie z fasolą byłoby być może dla wielu osób niestrawne).
Ponieważ jakieś ślady rozumności wykazują niezliczone a milczkiem żyć zmuszone ssaki (każdy, kto miewał psy, wie, jak się poszczególne egzemplarze nie tylko reaktywną i aktywną emocjonalnością od siebie różnią, jak też wyraźne są między nimi r ó ż n i c e „pojmowalności” tego, co się wokół nich dzieje i co się za chwilę dziać pocznie),ponieważ trudno nie dostrzec UMYSŁOWEJ różnicy między delfinem i rekinem, wszystko to zdaje się wskazywać, że Rozumność może, a nawet z pewnością potrafi narastać STOPNIOWO, od gatunku do gatunku, zaś wyniknąwszy, j ę z y k na pewno nas „dorozumnia”, ale – i to oświadczam na własne ryzyko i na własną odpowiedzialność – jego ludzi dorozumiewająca moc zarazem ustanawia GRANICE (w sensie PUŁAPóW), ponieważ to, co można rzec wyraźnie, można wypowiedzieć mgliście z pozorami rozumności przegimnastykowanej w kompletne już niezrozumialstwo, lecz tutaj „volenti sapientiae non fit iniuria”. Pewno dlatego z wielkim wielowiekowym trudem frakcjonowaną destylacją lingwistyczną wyhodowaliśmy sobie MATEMATYKĘ oraz inne logiczne jej derywaty o specjalistycznych możliwościach zastosowawczych. Czy to się uda wykrzesać z maszyn, w sposób kategoryczny odpowiedzieć na pewno TAK lub z pewnością NIE jest dziś bardzo trudno.
Dużo ludzi ze świata (z Polski jakoś mniej) odwiedza mnie, ażeby się dowiedzieć, co sądzę w tej materii. Nie mogę rzec, abym rozwiązanie tego wielce poplątanego gordyjskiego węzła miał gotowe w głowie. Nie jestem nawet pewny, czy WYMIAROWOŚĆ zasadniczo linearna i kwantowa naszej mowy (języków ziemskich) M U S I być kosmicznym powszechnikiem tak, że istnienie cywilizacji, językiem wokalno-piśmiennym się posługujących, TEŻ nie wydaje mi się jakąś wszechświatową koniecznością, chociażby dlatego, ponieważ małpy (bonobo szympanse np.) nie mając po naszemu ustawionej krtani, ciągi układane z obrazków podsymbolicznych treściowo rozumieją, lecz odezwać się nie mogą. I mylą się kompletnie mędrcy, liczący przede wszystkim neuronowo-strukturalną zawartość mózgoczaszki (delfin w takim zestawieniu z człowiekiem już dawno powinien był nas przewyższyć). A zatem? Droga będzie na pewno długa i najeżona niespodziankami, ponieważ tak nieporządnie (uważam, że NIEporządnie) został poskładany nasz, bardzo dziwny i bardzo czynnościowo ciągle nieznany mózg. W to, żeby nasze bardzo porządnie, bardzo dokładnie i nader LOGICZNIE budowane komputery zrodziły rozum, ani trochę nie wierzę, ponieważ właśnie one są zanadto logicznie budowane, zanadto uporządkowane i poskładane i nie ma mowy o tym, ażeby można im było odpiłowywać znaczące części, one zaś poczną się posłusznie zachowywać w swoich działaniach po staremu. Jeżeli iskra rozumu zapłonie jak Deus ex machina, to TYM SAMYM zjawi się wielość rozmaicie skierowanych (zorientowanych) maszynowych Rozumów, które wcale nie będą „musiały” rychło się przeciwko ludziom zbuntować, jak z wielkim rozmiłowaniem w bredni usiłowała i usiłuje nas „pouczać” Science Fiction, która żywi się swoją sprzedajnością, bo czytelnicy (i widzowie) lubią łechczywą a im nie szkodzącą wprost grozę. Całe „usieciowienie” zaś „globalizacyjne” świata jest po prostu łącznością do wielkiej potęgi, albowiem jeśli nie wystarczy nam bzdura z sąsiedztwa, powinna to nadrobić brednia z maksymalnej oddali. Internet jest jako przekaźnik informacji BEZCENNEJ mało dla mnie wart. Co innego z informacjami eksperckimi i specjalistycznymi. Zaś jego działalność w domenie ekonomii globalnej naraża nas na rozmaite krótkie zwarcia, ponieważ giełdy zapełnione są tłumami a tłumy łatwiej niż w ekstazy haussy wpadają w panikę, rozszerzającą się na kształt baisy – pożaru destrukcyjnego. Tak czy owak, tym całym wywodem oddaliłem się od Sztucznego Rozumu i od Sztucznej Inteligencji, które stanowią jakby gwiazdozbiory na informatycznych niebiosach: ciekawe, bardzo dalekie i całkowicie dla nas, wpatrzonych w nie, ciągle nieosiągalne.
Zestrój naszych zmysłów, zasadniczo analogiczny, jak u wyższych zwierząt (ssaków), poznaje świat, zwłaszcza w jego pobliżu, i oznajmia z grubsza, co się dzieje z naszym ciałem. Mogąc rozmawiać z samym sobą i z innymi, jesteśmy właścicielami „rozumu” lecz tam, dokąd zmysłami rozpoznawany świat nie sięga, umiemy dostrzec albo domysłem, albo, bardziej ostro i jednoznacznie, wspartą na eksperymentach matematykę. Rzec by można, że (zwierzęcy) nasz rozum wysnuwa konstruowane w sobie „wypustki” i dzięki ich intuicyjno-formalnej „obróbce” powstaje nasza WIEDZA o makro- i mikroświecie (od galaktyk po atomy). Tym samym na informacyjnym poziomie małpy czy tygrysa nabudowujemy wspólnie „wyższe piętra” generalizacji i to są „Prawa Natury”: czyli nasza WIEDZA, zmienna w toku dziejów, jak film, który przed milleniami poruszał się wolno, obecnie zaś przyspiesza tak, że unieważnia często „wczorajszą wiedzę”. A zatem „rozum” rodzi dla nas wiedzę, która wciąż się rozdrzewia specjalnościami. „Rozum” tworzy zatem bezlik „rzeczy” czy „rzeczywistości” (stół z drzewa jest i stołem z elektronów, pierwsze ROZUMIEMY z nawyku, a drugie „z upośrednień teoriopochodnych”). Filozofia zaś jest wylęgarnią propozycjonalnych hipotez, „jak to się dzieje” i „jak rozum to robi”. Można dodać, że sprawności i zasięgi „rozumu” są w populacjach ludzkich nierównomiernie rozłożone. Od siekiery można by rzec, że dla jednych ludzi matematyczność świata jest oczywistością, ponieważ dysponują po temu (dla takich diagnoz) dobrym wyposażeniem w odpowiednie, konstrukcyjne moduły (subagregaty) mózgowe, inni natomiast po strzelistych konstruktach matematycznych rozdrzewień wspinać się nie potrafią, gdyż braknie im po temu asymilujących taką „wspinaczkę” uzdolnień. (Matematyk nie musi wiedzieć, „jak on to robi”: podobnie jak nikt nieuczony nie wie, jak potrafi skakać, pływać i wspinać się).
Na razie, nie mając na podorędziu „maszynowego rozumu”, możemy liczyć jedynie na różne SYMULACJE konstytuowane w komputerach ściśle według PRZEZ NAS układanych programów. (Przez nasz Rozum.) Tak się dowiadujemy np., jaki będzie stan Kosmosu za 100 miliardów lat. (O ile wyjściowe dane dla programowania są wkorzenione „właściwie” w rzeczywistość). Na ogół w kierunku sprawdzeń „werystycznego udźwigu” tak powstających fragmentów wiedzy wprost zmysłowo niedostępnej porusza się nadal ekspansywnie „Machina Wiedzy naszej”, przetwarzająca informacyjne dane, JAKIMI JĽ ŻYWIMY, i nie mamy pewności, czy kiedyś powstaną machiny-Demiurgowie, które będą rodziły następne generacje Demiurgów: na razie wygląda to jak drabina Babel, my zaś stoimy na jej parterowym szczeblu... Pisałem w listopadzie 1997
Copyright (c) 1997 PC MAGAZINE PO POLSKU. Wszystkie prawa zastrzeżone
Głos pana (fragment powieści)
Fizyka powstała na Zachodzie nieprzypadkowo – jako „królowa Empirii”. Kultura Zachodu, jest dzięki chrystianizmowi, kulturą Grzechu. Upadek – a pierwszy był seksualny! – angażuje całą osobowość człowieka w prace melioracyjne, które dają rozmaite typy sublimacji – z praktyką poznania na czele.
W tym sensie chrystianizm faworyzował empirię – jakkolwiek, rzecz jasna, bezwiednie: otworzył dla niej możliwość, dał jej szansę wzrostu. Natomiast typowa dla Wschodu, dla jego kultur, jest kategoria Wstydu jako centralna, albowiem postępowanie człowieka niewłaściwe nie jest tam „grzeszne” w chrześcijańskim rozumieniu, lecz najwyżej „haniebne, w sensie zwłaszcza zewnętrznym: form zachowania. Toteż kategoria wstydu przerzuca człowieka niejako „na zewnątrz” ducha, w obszar praktyk ceremonialnych. Dla empirii nie ma wtedy po prostu miejsca, jej szansa znika z chwilą zdeprecjonowania materialnych działań: zamiast sublimacji popędów pojawia się ich „ceremonializacja”, rozpusta, nie będąc już „upadkiem człowieka”, ulega odseparowaniu od osobowości, niejako legalnie skanalizowana w osobnym repertuarze form. Grzech i Łaskę zastępuje Wstyd oraz taktyki jego unikania. Nie pojawia się penetracja w głąb osobowości: poczucie tego „co właściwe”, co „się należy”, zastępuje Sumienie, a najlepsze umysły kierowane są w stronę „rezygnacji ze zmysłów”. Dobry chrześcijanin może być dobrym fizykiem, ale nie może zostać fizykiem ktoś, kto, kto jest dobrym buddystą, konfucjanistą czy wyznawcą doktryny Zen, ponieważ zajmowałby się wtedy tym wszystkim, co te wiary całościowo deprecjonują. W takim ustawieniu wyjściowym selekcja społeczna zbiera niejako całą „intelektualną śmietankę” ludności – i pozwala jej się wyładować jedynie w praktykach mistycznych, np. jogi. Kultura taka działa jak centryfuga, uzdolnionych odrzuca precz od tych społecznych miejsc, w których mogliby zainicjować empirię, i umysły ich czopuje ceremoniałami wykluczającymi prace instrumentalne jako :niższe” i „gorsze”. Otóż właśnie potencjał egalitaryzmu chrześcijańskiego, jakkolwiek okresowo im ulegał, przecież nie znikł całkowicie nigdy – i pośrednio z niego to właśnie rodem jest fizyka, we wszystkich swoich konsekwencjach.
– Fizyka jako asceza? – O to nie takie proste. Chrześcijaństwo było „mutacją” judaizmu jako religii „zamkniętej”; bo przeznaczonej tylko dla wybranych. Judaizm był więc, jako wynalazek, czymś w rodzaju geometrii euklidesowej: wystarczyło zastanowienie się nad wyjściowymi aksjomatami, żeby poprzez ich uniwersalizację poszerzającą, dojść do doktryny bardziej powszechnej, która za „wybranych” ma już wszystkich ludzi. – Chrystianizm – odpowiednikiem ageneralizowanej geometrii? – W pewnym sensie tak, na planie czysto formalnym – poprzez zmianę znaków, w obrębie systemu tego samego pod względem wartości i znaczeń. Operacja ta doprowadziła, między innymi, do uznania za prawomocną – teologię Rozumu. Była to próba nie rezygnowania z jakiejkolwiek własności człowieka; ponieważ był rozumny, miał tym samym prawo używania Rozumu – i to już dało, po odpowiedniej ilości krzyżówek i przekształceń, fizykę. Mówię rzecz jasna, w olbrzymim uproszczeniu.Chrystianizm jest zgeneralizowaną mutacją judaizmu, przystosowaniem struktury systemowej do wszystkich możliwych istnień ludzkich. To było własnością judaizmu czysto strukturalną – już na wyjściu. Nie można przeprowadzić analogicznej operacji na buddyzmie nie mówiąc już o nauce Konfucjusza. Tak wiec decyzja zapadła, gdy powstał judaizm – kilka tysięcy lat temu. Była też inna możliwość. Głównym problemem, typowo doczesnym, z jakim musi sobie dać radę każda religia, jest seks. Można go czcić – uczynić więc ośrodkiem dodatnim doktryny; można go odciąć, odseparować – naturalnie – ale można go też uznać za wroga. Najbardziej bezkompromisowe jest rozwiązanie ostatnie, i chrystianizm je wybrał.
Otóż, gdyby seks był fenomenem mniej ważnym biologicznie, gdyby pozostał zjawiskiem tylko periodycznym, fazowym, jak u niektórych ssaków, nie mógłby mieć centralnego znaczenia, bo okazałby się pewnym fenomenem pulsującym, przejściowym. To jednak zostało zdeterminowane jakieś półtora miliona lat temu. Odtąd seks był już punctum saliens każdej właściwie kultury, bo nie można go po prostu negować – musi zostać „ucywilizowany”. Człowiek zachodu zawsze czuł się dotknięty w swej godności tym, że inter faeces et urina nascimur... ta refleksja właśnie wprowadziła, na prawach Tajemnicy, Pierworodny Grzech do Genesis. Tak się stało. Inny rodzaj periodyki seksualnej albo też – inny rodzaj religii mogły nas skierować na odmienną drogę.
– Stagnacji cywilizacyjnej? – Nie, po prostu opóźnienia rozwoju fizyki„Zarodzią życia był ci wszak ocean, który się przy brzegach uczciwie zamulił. Powstało błoto rzadkie, czyli koloidy-niedoidy, Słońce przygrzało, błoto zgęstniało, piorun w to huknął, wszystko zakwasił aminowo – czyli na amen – i tak powstał syr, który z czasem odszedł na suchsze miejsce. Wyrosły mu uszy, żeby słyszał, jak zdobycz nadciąga, a także zęby i nogi, żeby ją dogonił i zjadł. A jeśli mu nie wyrosły, albo za krótkie były, jego zjedli. Stworzycielką rozumu jest tedy ewolucja; cóż w niej bowiem Głupota i Mądrość oraz Dobro i Zło? Dobro to tyle, kiedy ja kogoś zjem, a Zło, kiedy mnie zjedzą. Toż i z Rozumem: zjedzony, że na to mu przyszło, jest głupszy od jedzącego, ponieważ nie może mieć racji ten, kogo nie ma, a wcale nie ma tego, kto został spożyty. Lecz kto by wszystkich innych zjadł, ten sam będzie zamorzony, i tak się ustanawia umiar.”
Cyberiada: Kobyszcze
(fragment wstępu)
„Niezwyciężony”, krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru. Osiemdziesięciu trzech ludzi załogi spało w tunelowym hibernatorze centralnego pokładu. Ponieważ rejs był stosunkowo krótki, zamiast pełnej hibernacji zastosowano pogłębiony sen, w którym temperatura ciała nie opada poniżej dziesięciu stopni. W sterowni pracowały tylko automaty.
W ich polu widzenia, na krzyżu celowniczym, leżała tarcza słońca, niewiele gorętszego od zwykłego czerwonego karła. Kiedy jej krąg zajął połowę szerokości ekranu, reakcja anihilacyjna została wstrzymana. Przez jakiś czas w całym statku panowała martwa cisza. Bezdźwięcznie działały klimatyzatory i maszyny cyfrowe. Ustała najdelikatniejsza wibracja, towarzysząca emisji świetlnego słupa, który przedtem wypadał z rufy i jak nieskończonej długości szpada, zanurzona w mroku, popychał odrzutem statek. „Niezwyciężony” szedł z tą samą szybkością przyświetlną, bezwładny, głuchy i pozornie pusty.
Wbrew licznym mniemaniom, zbieżność pojęciowa wszystkich ziemskich kultur, jakkolwiek różnorodnych, jest uderzająca. Depeszę „Babcia umarła, pogrzeb w środę”. można przełożyć na dowolny język – od łaciny i Hindu po dialekty Apaczów, Eskimosów, czy plemienia Dobu. Zapewne dałoby się to zrobić nawet z językiem epoki mustierskiej, gdybyśmy go znali. Wynika to stąd, że każdy człowiek musi mieć matkę matki, że każdy umiera, że rytuały pozbywania się zwłok są kulturowym niezmiennikiem i jest nim również zasada rachuby czasu. Jednakowoż istoty jednopłciowe nie mogą znać rozróżnienia między matką a ojcem, a takie, które by się dzieliły jak ameby – nie musiałyby utworzyć pojęcia rodzica nawet jednopłciowego. Nie doszłyby więc do znaczenia „babci”. Istoty, które by nie umierały (ameby, dzieląc się, nie umierają), nie znałyby ani pojęcia śmierci, ani pogrzebu. Musiałyby zatem poznać anatomię, fizjologię, ewolucję, historię oraz obyczajowość człowieka pierwej, niż zdolne by były dokonać tłumaczenia owego tak dla nas klarownego telegramu.
[...] Z pośmiertnej maski złotej Amenhotepa historyk sztuki wyczyta jej epokę i jej styl kulturalny. Z jej ornamentacji religiolog wyprowadzi ówczesne wierzenia. Chemik przedstawi, jaką stosowano wtedy metodę obróbki złota. Antropolog wskaże, czy egzemplarz gatunku sprzed 6000 lat różni się od człowieka współczesnego, a lekarz postawi diagnozę, że Amenhotep cierpiał na zaburzenia hormonalne, które akromegalicznie zdeformowały mu szczęki. W ten sposób przedmiot sprzed 60 wieków dostarcza nam, współczesnym, daleko więcej informacji, niż mieli jej twórcy, cóż bowiem wiedzieli oni o chemii złota, akromegalii czy stylach kulturowych? Jeśli odwrócimy proceder w czasie i wyślemy Egipcjaninowi z epoki Amenhotepa list dzisiaj napisany, nie odczyta go [...] nie dysponuje słowami ani pojęciami, którym mógłby nasze przyporządkować. [...]
Doszliście już do tego, że Ewolucja nie miała na oku ani was w szczególności, ani żadnych innych istot, ponieważ nie do jakichkolwiek istot jej, lecz do sławetnego kodu. Kod dziedziczności jest artykułowanym wciąż od nowa przesłaniem i tylko to przesłanie liczy się w Ewolucji – a właściwie on jest nią właśnie. Kod jest zaangażowany w periodyczną produkcję ustrojów, ponieważ bez ich rytmicznego wsparcia rozpadłby się w nieustającym ataku brownowskim materii martwej. Jest on więc samoodnawiającym się, bo zdolnym do samopowtórzeń ładem, obleganym przez chaos cieplny. Skąd ta jego dziwnie heroiczna postawa? A stąd, że on dzięki zestrzeleniu sprzyjających warunków tam właśnie powstał, gdzie ów cieplny chaos jest nieustępliwie aktywny w, rozszarpywaniu wszelkiego porządku. Tam właśnie powstał, więc tam trwa; nie może ujść z tego burzliwego regionu tak samo, jak nie może duch wyskoczyć z ciała.
Warunki miejsca, w którym się narodził, dały mu taki los. Musiał się przeciw nim opancerzyć i uczynił to, oblekając się w ciała żywe, lecz są mu one sztafetą ciągle ginącą. Cokolwiek wydźwignie, jako mikroukład, w wymiary makroukładowe, zaledwie wydźwignięte, już poczyna się psuć, aż sczeźnie. Zaiste nikt nie wymyślił tej tragikomedii – sama siebie na tę szamotaninę skazała. Fakty ustalające, iż jest tak, jak mówię, znacie – bo się wam pozbierały od początku XIX stulecia – lecz bezwładność myśli, tajemnie żywiącej się honorem i pychą antropocentryczną, jest taka, że podpieracie nadwątloną mocno koncepcję życia jako zjawiska naczelnego, któremu kod służy Jeno jako podtrzymująca więź, jako hasło wskrzeszenia, wszczynającego od nowa żywoty, gdy zamierają w osobnikach.
Zgodnie z ta wiarą Ewolucja używa śmierci i musu, gdyż bez niej trwać by nie mogła; a szafuje nią, by kolejne gatunki doskonalić, bo śmierć to jej korekta kreacyjna. Jest więc autorem publikującym coraz świetniejsze dzieła, przy czym poligrafia – więc kod – to tylko niezbędne narzędzie jej działania. Lecz podług tego, co głoszą już wasi biologowie, zaprawieni w molekularnej biofizyce, Ewolucja to nie tyle autor, ile wydawca, który wciąż przekreśla Dzieła, ponieważ upodobał sobie w poligraficznych sztukach!
Tak zatem co ważniejsze – ustroje czy kod? Argumenty na rzecz prymatu kodu brzmią ważko, albowiem ustrojów wzeszła i sczezła ćma nieprzeliczona, a kod jest jeden. Lecz znaczy to tylko, że ugrzązł już na dobre – na zawsze w regionie mikroukładowym, który go złożył, ustrojami zaś wynurza się stamtąd periodycznie i daremnie zarazem; właśnie ta daremność, co łatwo pojąć, to, że wzejścia ustrojów są w zarodku napiętnowane zgonem, stanowi siłę napędową procesu, ponieważ gdyby którakolwiek generacja ustrojów – dajmy na to, od razu pierwsza, więc praameby – pozyskała umiejętność idealnej repetycji kodu, toby zarazem Ewolucja ustała, i jedynymi panami planety byłyby właśnie owe ameby, w niezawodnie precyzyjny sposób przekazujące kodowy przekaz aż po zgaśniecie Słońca; i nie mówiłbym wtedy do was, a wy byście nie słuchali mnie w tym gmachu, lecz rozpościerałyby się tu sawanna i wiatr.
– Więc ustroje są dla kodu tarczą i pancerzem, obsypującą się wciąż zbroją – po to giną, żeby mógł trwać. Tak zatem Ewolucja podwójnie błądzi: ustrojami, że są przez zawodność nietrwałe, oraz kodem, że przez zawodność dopuszcza błędy; błędy te nazywacie eufemicznie mutacjami. Błądzącym błędem jest zatem Ewolucja. Jako przesłanie, kod jest listem, pisanym przez Nikogo i wysłanym do Nikogo; dopiero teraz, utworzywszy sobie informatykę, zaczynacie pojmować, że coś takiego jak listy, opatrzone sensem, których nikt nie układał rozmyślnie, aczkolwiek powstały i istnieją, jak również uporządkowane odbieranie treści owych listów jest możliwe pod nieobecność jakichkolwiek Istot i Rozumów. [...]
Wiec cóż? Niepodobna szukać winnego – tak samo jak zasłużonego; powstaliście, bo Ewolucja jest graczem niedoskonale porządnym, bo mało, że błądzi błędami, lecz nie ogranicza się do żadnej taktyki- wyróżnionej, licytując się z Naturą: obstawia wszystkie dostępne pola na wszelkie możliwe sposoby. Ale – powtarzam – mniej więcej już to wiecie. To jednak tylko część – i dodam, wstępna – wtajemniczenia. Jego całą treść, dotąd odsłoniętą, tak można ująć lapidarnie: Sensem przekaźnika jest przekaz. Albowiem ustroje służą przesłaniu, a nie na odwrót; ustroje poza procedurą łącznościową Ewolucji nie znaczą nic – są bez sensu, jak książka bez czytelników. Co prawda, zachodzi też odwrotność: Sensem przekazu jest przekaźnik. Lecz te oba człony nie są symetryczne. Albowiem nie każdy przekaźnik jest właściwym sensem przekazu, lecz taki i tylko taki, który będzie dalszemu przekazowi wiernie służył.
Nie wiem – wybaczcie – czy to nie za trudne dla was? A więc – przekazowi wolno w Ewolucji błądzić, jak się tylko da; lecz wara przekaźnikom! Przekaz może oznaczać walenia, sosnę, rozwielitkę, stułbię, ćmę, pawiana – jemu wszystko wolno – bo jego partykularny, to znaczy gatunkowo konkretny, sens jest nieistotny całkiem: tu każdy jest umyślnym na posyłki dalsze, więc każdy dobry. On jest chwilowym wsparciem, i wszelka bylejakość jego nic nie szkodzi – dość na tym, oby kod podał dalej. Natomiast swoboda analogiczna nie jest dana: im błądzić już nie wolno! A więc jako do czystego funkcjonalizmu zredukowana, do łych pocztowych służb, nie może być treść przekaźników dowolna; jej ośrodek zawsze wyznacza obowiązek narzucony – obsługiwania kodu. Niech się spróbuje przekaźnik zrewoltować, wykraczając za obręb tych służb – a sczeźnie natychmiast w bezpotomstwie. Więc dlatego właśnie przekaz może się przekaźnikami posługiwać, a one nim nie mogą. On jest graczem, one tylko kartami w rozgrywce z Natura, on to autor listów, zniewalających adresata, by podał treść dalej. Wolno mu ją wykoślawiać – byle tylko podał! I właśnie przez to sens cały w podawaniu dalej; nieważne kto, jaki to czyni.
[...]
Gatunki powstają z błądzenia błędu.
A oto trzecie prawo Ewolucji, któregoście się nie domyślili dotąd:
Sześć słów! Lecz tkwi w nich odwrócenie wszystkich waszych wyobrażeń o nieprześcignionym mistrzostwie sprawczyni rodzajów. Wiara w postęp, idący epokami wzwyż, ku perfekcji, ściganej z rosnącą wprawa, w postęp życia, utrwalony w całym drzewie Ewolucji, jest od jej teorii starsza. Gdy jej twórcy i zwolennicy zmagali się z przeciwnikami, walcząc na argumenty i fakty, oba te zwaśnione obozy ani myślały kwestionować idei postępu, widomego w hierarchii istot żywych. To już nie hipoteza dla was, nie teoria, której należy bronić, lecz pewnik niewzruszony. Ja go wam obalę. Nie zamierzam pogrążyć was samych, was, rozumnych, jako pewnego wyjątku – kiepskiego – z reguły ewolucyjnego mistrzostwa. Jeśli podług tego oceniać, na co stać ją w ogóle – wyszliście całkiem niezgorzej! Jeżeli zapowiadam więc obalenie i strącenie, to mam na myśli jej całość, zamkniętą w trzech miliardach lat ciężkich robót twórczych.
Oświadczyłem: Budowane jest mniej doskonałe od budującego. Dosyć aforystyczne powiedzenie. Nadajmy mu postać bardziej rzeczową: W Ewolucji działa ujemny gradient perfekcji ustrojowych rozwiązań.
To wszystko. Przed dowodem wyjaśnię, co sprawiło wielowiekową waszą ślepotę na taki stan ewolucyjnych rzeczy. Domeną technologii, powtarzam, są zadania wraz z ich pokonywaniem. Zadanie, noszące nazwę życia, można by ustalić niejednakowo – podług rozmaitych warunków planetarnych. Jego osobliwością naczelną jest to, że samoistnie wynika, przez co dwa rodzaje miar można do niego stosować: pochodzące z zewnątrz lub ustalone w ograniczeniu, danym samymi okolicznościami jego powstania.
Miary z zewnątrz idące są zawsze względne, zależą bowiem od wiedzy mierniczego, a nie od zasobu informacji, jaką biogeneza dysponowała. Aby uniknąć tego relatywizmu, który ponadto jest nieracjonalnością (jakie stawiać rozumne wymagania temu, co bezrozumem wszczęte), będę przykładał do Ewolucji tylko takie miary, jakie ona sama wytworzyła, czyli będę jej wytwory oceniał podług tego, co jest szczytowaniem jej wynalazków. Wy sądzicie, że Ewolucja wykonała swoje prace z gradientem dodatnim, to jest, wychodząc od startowego prymitywizmu dotarła do rozwiązań stopniowo świetniejących. Ja twierdzę natomiast, że wysoko zacząwszy, jęła schodzić w dół – technologicznie, energetycznie, informacyjnie – więc doprawdy trudno o mocniejszą sprzeczność stanowisk.
Oceny wasze są skutkiem ignorancji technologicznej. Skala trudności budowlanych jest w swojej rozpiętości rzeczywistej niedostrzegalna dla obserwatorów, ulokowanych wcześnie w czasie historycznym. Wy już wiecie, że trudniej zbudować samolot od parostatku, a rakietę fotonową od chemicznej, natomiast dla Ateńczyka starożytności, dla poddanych Karola Młota, dla myślicieli Francji andegaweńskiej te wszystkie wehikuły zlewałyby się w jedno – niedostępnością ich budowy. Dziecko nie wie, że trudniej jest zdjąć Księżyc z nieba niż obraz ze ściany! Dla dziecka – tak jak dla ignoranta – nie ma różnicy między gramofonem i GOLEMEM. Jeśli tedy zamierzam dowodzić, że Ewolucja z wczesnego mistrzostwa zabrnięcia w partactwo, niemniej będzie mowa o takim partactwie, które dla was wciąż jeszcze jest wirtuozerią nieosiągalną. Niczym ten, kto bez przyrządów i bez wiedzy stoi u podnóża góry, nie możecie ocenić właściwie wyżyn i nizin ewolucyjnego działania.
Pomyliliście dwie zupełnie różne rzeczy, uznając stopień złożoności budowanego oraz jego stopień doskonałości za cechy nierozłączne. Glon macie za prostszy – a więc prymitywniejszy, a więc niższy od orła. Lecz ów glon wprowadza fotony Słońca w związki swego ciała, on obraca opad kosmicznej energii wprost w życie i będzie dlatego trwał po kres Słońca, on żywi się gwiazdą, a czym orzeł? Myszami, jako ich pasożyt, myszy zaś korzeniami roślin, więc lądowej odmiany glonu oceanicznego, i z takich piramid pasożytnictwa cała biosfera się składa, bo zieleń roślinna jest jej opoką życiową, więc na wszystkich poziomach tych hierarchii trwa ciągła zmiana gatunków, pożeraniem się równoważących, bo utraciły łączność z gwiazda, i sobą, a nie nią tuczy się wyższa złożoność organizmów, więc jeśli już koniecznie chcecie tu perfekcję czcić, podziw należy się biosferze: kod powołał ją, aby w niej cyrkulować i rozgałęziać się, skandowaniem na wszystkich jej piętrach, jako chwilowych rusztowaniach, wikłających się, lecz energią i użyciem jej coraz prymitywniejszych. [...]
Są fizycy utrzymujący, że rozumieją to [odmianę fizyki kwantowej] tak samo jak rozumieją czym są kamienie i szafy. W rzeczywistości rozumieją zgodność teorii z wynikami pomiarów. Fizyka, mój drogi, jest wąskim szlakiem wytyczonym przez czeluście, nieposiężne dla ludzkiej wyobraźni. Jest to zbiór odpowiedzi na pytania, które zadajemy światu, a świat udziela odpowiedzi pod warunkiem, że nie będziemy mu stawiali innych pytań, niż tych które wykrzykuje zdrowy rozsądek.
Czymże jest zdrowy rozsądek? Jest tym, co ogarnia intelekt stojący na zmysłach takich samych, jak zmysły małp. Ów intelekt chce poznawać świat zgodnie z regułami ukształtowanymi przez jego ziemską niszę życiową. Ale świat poza tą niszą, tą wylęgarnią inteligentnych małpoludów, ma własności, których nie można wziąć do ręki, zobaczyć, ugryźć, usłyszeć, opukać i w ten sposób zawłaszczyć.
[...] Mogła to być kołowa rzecz lub taki sam proces. Różnica między jednym a drugim, jak się powiedziało, zależy po części od skali postrzegania. Gdybyśmy żyli bilion razy wolniej i o tyleż dłużej, gdyby sekunda odpowiadała w owym wyobrażeniu całemu stuleciu, zapewne uznalibyśmy owe kontynenty globu za procesy, ujrzawszy naocznie, jak bardzo są zmienne: poruszały by się bowiem przed nami nie gorzej aniżeli wodospady czy morskie prądy. A gdybyśmy znów żyli bilion razy szybciej, uznalibyśmy wodospad za rzecz – gdyż przedstawiałby się nam jako coś wysoce nieruchomego i niezmiennego.
[...] ideał naukowca - dokładne wyizolowanie tego, co przdstawia, od świata własnych przeżyć, oczyszczenie obiektywnych faktów i wniosków z subiektywnych emocji, ideał ten jest artyście obcy. Inaczej mówiąc, człowiek jest uczonym tym bardziej, w im większym stopniu zmusi własne człowieczeństwo do milczenia, tak aby przemawiała przezeń niejako sama Natura, artysta natomiast jest nim tym bardziej, im bardziej narzuca nam samego siebie, całą wielkością i ułomnością swojego niepowtarzalnego istnienia. To, że postaw tak czystych nigdy nie spotkamy, świadczy o niemożliwości ich pełnego urzeczywistnienia, bo w każdym bodaj uczonym jest coś z artysty i w każdym artyście coś z uczonego - mówimy jednak o kierunku dążeń, a nie o ich nieosiągalnej granicy.
Z dwudziestu liter aminokwasowych zbudowała Natura język „w stanie czystym”, który wyraża – za nieznacznym przestawieniem sylab nukleotydowych – fagi, wirusy, bakterie, tyranozaury, termity, kolibry, lasy i narody – jeśli tylko do dyspozycji ma czas dostateczny. Język ten, tak doskonale ateoretyczny, antycypuje nie tylko warunki dna oceanów i szczytów górskich, ale kwantowość światła, termodynamikę, elektrochemię, echolokację, hydrostatykę – i Bóg wie, co jeszcze, a czego my na razie nie wiemy! Czyni to tylko „praktycznie”, ponieważ, sprawiając wszystko, niczego nie rozumie, lecz o ileż sprawniejsza jest jego bezrozumność od naszej mądrości. Czyni to zawodnie, jest rozrzutnym szafarzem twierdzeń syntetycznych o własnościach świata, bo zna jego statystyczną naturę i zgodnie z nią właśnie działa: nie przywiązuje wagi do twierdzeń pojedynczych – liczy się dlań całość miliardoletniej wypowiedzi. Doprawdy warto nauczyć się takiego języka, który stwarza filozofów, gdy nasz – tylko filozofie.
Byłoby zaiste niezwykłym, gdyby się okazało, że ten zbiór ładów, które umysł nasz może konstruować i akceptować z dogłębnym poczuciem "rozumienia istoty rzeczy", najdokładniej pokrywa się ze zbiorem tych wszechmożliwych porządków, jakie są do wykrycia w całym Wszechświecie.
Od setek lat filozofowie usiłują uzasadnić logicznie prawomocność indukcji, rozumowania antycypującego przeszłość w oparciu o doświadczenie przeszłe. Żadnemu się to nie udało, nie mogło się udać, ponieważ indukcja, której zalążek stanowi odruch warunkowy ameby, jest usiłowaniem przekształcenia informacji niepełnej w pełną.
Działanie w oparciu o informację niepełną,uzupełnioną przez „zgadywanie” lub „domysł”, jest biologiczną koniecznością.
A więc systemy homeostatyczne przejawiają „wiarę” nie wskutek jakiejś anomalii. Jest na odwrót: każdy homeostat, czyli regulator, dążący do utrzymania swych zmiennych istotnych w granicach, których przekroczenie zagraża jego egzystencji, musi przejawiać „wiarę”, czyli działanie w oparciu o informację niepełną i niepewną tak, jakby była i pewna, i pełna.
Każde działanie wychodzi z pozycji wiedzy zawierającej luki. W obliczu takiej niepewności można albo powstrzymać się od działania, albo działać z ryzykiem. Powstrzymanie się od działania oznaczałoby ustanie procesów życiowych. „Wiara” oznacza oczekiwanie, że zajdzie to, czego się spodziewamy, że jest tak, jak myślimy, że model umysłowy równoważny jest z sytuacją wewnętrzną. „Wiarę” mogą przejawiać tylko złożone homeostaty, ponieważ są to układy aktywnie reagujące na zmiany otoczenia, czego nie robi żaden przedmiot martwy.
Różnica między „sztucznym” a „naturalnym” nie jest całkowicie obiektywna, nie jest czymś absolutnie danym, ale jest względna i zależy od zastosowanego poznawczo układu odniesienia. Substancje, które wydalają żywe organizmy w przemianie materii, uważamy za produkty naturalne. Jeśli zjem bardzo dużo cukru, jego nadmiar będą wydzielały moje nerki. To, czy cukier w moczu jest „sztuczny”, czy „naturalny”, zależy od mojej intencji. Jeśli zjadłem tyle cukru rozmyślnie, żeby go wydzielać, bo znam mechanizm zjawiska i przewidziałem skutki tego czynu, będzie „sztucznie obecny”, a jeśli zjadłem cukier, bo miałem nań apetyt i nic nadto, będzie jego obecność "naturalna". Można to udowodnić.
Jeżeli ktoś bada mój mocz i jeśli umówiłem się z nim odpowiednio, obecność cukrów, którą wykrywa, może zyskać znaczenie informacyjnego sygnału. Cukier będzie np. oznaczał „tak”, a brak cukru - „nie”. Jest to proces sygnalizacji symbolicznej, jak najbardziej sztuczny, ale tylko pomiędzy nami dwoma. Kto nie zna naszej umowy, nic się o niej z badania moczu nie dowie. Wynika to stąd, że „tak naprawdę” w naturze jak i kulturze istnieją wyłącznie fenomeny „naturalne” a „sztuczne” stają się tylko przez to, że my je umową lub działaniem połączyliśmy w określony sposób. (Stanisław Lem, Głos Pana)
Chodzi o zjawiska znane z teorii regulacji właśnie w obrębie przebiegów patologicznych, albowiem układy homeostatyczne, jak ustrój społeczny lub żywy, nie ulegają po prostu zniszczeniu, kiedy zbaczają z optymalnej trajektorii procesów, lecz działają nadal, wykazując odchylenia regulacji, mające charakter błędnego koła lub eskalacji zakłóceń.
[...]
Tak np., by zacząć od przykładu dość błahego i prostego, niemiarowość wzroku u dziecka powodować może przybieranie wadliwej postawy siedzącej przy czytaniu i pisaniu; dziecko przechylaniem ciała w jedną stronę kompensuje wadę wzroku, bo różna odległość oczu od pulpitu odpowiada rozmaitej sprawności obu oczu; lecz przez to krótkowzroczność pogłębia się. a zarazem wskutek zmian napięcia mięśni grzbietowych dochodzi do utrwalenia patologicznej postawy. Tak wykolejenie jednej funkcji pociąga za sobą wykolejenie innych. Podobnie przy zaburzeniach krążenia zmiany typu zalegania krwi w częściach krwiobiegu wciągają w swój krąg dalsze czynności, już z krążeniem bezpośrednio nie związane.
Więc rzekli: - Jak ci się żyło? - Dobrze - odparł - dużo pracowałem. - Czy miałeś wrogów? - Nie - mogli przeszkodzić mi w pracy. - A przyjaciele? - Żądali ode mnie, bym pracował. - Czy to prawda, że wiele cierpiałeś? - Tak - odparł - to prawda. - Co robiłeś wtedy? - Pracowałem więcej: to pomaga.Stanisław Lem Okoliczności: "Obłok Magellana." - Kraków, WL, 1970, s.164.
Człowiek nie dlatego się śmieje. że jest wesoły, ale dlatego jest wesoły, ponieważ się śmieje.Stanisław Lem
Człowieczeństwo jest to suma naszych defektów, mankamentów, naszej niedoskonałości, jest tym czym chcemy być, a nie potrafimy, nie możemy, nie umiemy, to jest po prostu dziura między ideałami a realizacjąStanisław Lem Okoliczności: "Rozprawa"
Prawo Dońdy: "To, co mały komputer może z wielkim programem, może też wielki komputer z programem małym; stąd wniosek logiczny, iż program nieskończenie duży może działać sam, tj. bez jakiegokolwiek komputera".Stanisław Lem Okoliczności: (patrz "Profesor A.Dońda" z ks. "S.Lem. Maska" - Kr., WL, 1976, s.62)
Trzy prawa Ewolucji z Wykładu inauguracyjnego Golema „O człowieku trojako”: - Sensem przekaźnika jest przekaz. - Gatunki powstają z błądzenia błędu. - Budowane jest mniej doskonałe od budującego (w ewolucji działa ujemny gradient perfekcji ustrojowych rozwiązań).Stanisław Lem Okoliczności: "Golem XIV" z tomu "Wielkość urojona")
Stanisław Lem
Nie ma snów śnionych wspólnie.Stanisław Lem
Sensacje trzeba organizować, a nie zmyślać!Stanisław Lem
To bardzo nieładnie dla swojej prywatnej sprawy robić publiczny koniec świata.Stanisław Lem
Niestety, jest to smutna, lecz nieodwracalna prawda: Ziemia znajduje się w mało znanej, zabitej deskami głuszy Kosmosu!Stanisław Lem
Należy poniżać ciało, aby tym wyżej wznieść ducha.Stanisław Lem
Nie ma sprawiedliwości tam, gdzie jest prawo głoszące wolność najwyższą...Stanisław Lem
Nie ma rzeczy bogatszej w możliwości od próżni.Stanisław Lem
W skali geologicznej człowiek żyje jak motyl-jednodniówka.Stanisław Lem
Jeśli człowiek nie może czegoś robić naprawdę, to nie trzeba tego robić wcale!Stanisław Lem
Trzeba być sobą. Zawsze sobą, z całej siły sobą, tym bardziej, im jest ciężej; nie przesiadywać się w cudze losy...Stanisław Lem
Nikt nie może dać więcej od tego, co stracił wszystko.Stanisław Lem
Wojna jest najgorszym sposobem gromadzenia wiedzy o obcej kulturze.Stanisław Lem
Społeczeństwo, nie mogące skoncentrować oporu, skierować wrogich uczuć na konkretną osobę, staje się w jakiejś mierze jak gdyby rozbrojone.Stanisław Lem
Żeby opanować świat, trzeba go pierwej - nazwać.Stanisław Lem
Marny pisarz nie znajdzie dla siebie miejsca nawet w najodleglejszym zakątku Galaktyki.Stanisław Lem
Nie ma niczego, co dorównywałoby skazaniu na samotną wiecznośćStanisław Lem
Ważniejsze od zrozumienia konstrukcji maszyn jest poznanie istot, które je zbudowały.Stanisław Lem
Na kłamstwo nie ma bezpiecznika. Ono jest funkcją kombinatoryki możliwych połączeń.Stanisław Lem
Zauważyłem dodatni wpływ braku grawitacji na platfusy.Stanisław Lem
Świat jest to szaleństwo pewnego Supermózgu, co się na własnym tle wściekł w sposób bezkresny.Stanisław Lem
Kto wyobraźnią wojuje, w wyobraźni tonie.Stanisław Lem
Gdyby można skoncentrować jakość energię wszystkich gimnazjalistów świata, dałoby się pewno przewiercić i wysuszyć oceany, ale najpierw trzeba by tego najsurowiej zabronić.Stanisław Lem
Jeśli coś jest do pomyślenia to jest.Stanisław Lem
Im bardziej zaawansowane technicznie (doskonalsze!) medium, tym bardziej prymitywne, błahe i bezużyteczne wiadomości są przy jego pomocy przekazywane.Stanisław Lem
Człowiek jest małpą, która potrafi zrobić najprecyzyjniejszą brzytwę, aby poderżnąć gardło drugiej małpie.?Stanisław Lem
Prawdomówność to coś w rodzaju labiryntu wypełnionego dobrymi intencjami.Stanisław Lem
Jak zaaranżować całkowity brak aranżacji?...Stanisław Lem
Cały świat zwierzęcy jest pasożytem roślinnego.Stanisław Lem
S-F polega na tym, że autorzy wymyślają problemy nie mające nic wspólnego ze światem rzeczywistym, a następnie je rozwiązują.Stanisław Lem
Gdyby ludzie robili tylko to, co wyglądało na możliwe, do dzisiaj siedzieliby w jaskiniach.Stanisław Lem
Doprawdy warto nauczyć się takiego języka, który stwarza filozofów, gdy nasz – tylko filozofie.Stanisław Lem
Pewnego jesiennego popołudnia, kiedy mrok zalegał już ulice i padał deszcz równy, drobny, szary, który wspomnienie słońca czyni czymś omal niewiarygodnym i człowiek za nic nie opuściłby wtedy miejsca przy kominku, gdzie siedzi zagłębiony w starych książkach (szuka w nich nie treści, dobrze znanych, ale samego siebie sprzed lat) – nieoczekiwanie ktoś zapukał do mych drzwi...Stanisław Lem
Są fizycy utrzymujący, że rozumieją to [odmianę fizyki kwantowej] tak samo jak rozumieją czym są kamienie i szafy. W rzeczywistości rozumieją zgodność teorii z wynikami pomiarów.Stanisław Lem
Zobacz wszystkie sentencje w repozytoriumO kiepskich książkach SF: Zapewne doszło do nieporozumienia. Autorzy niby-naukowych bajek dostarczają publiczności tego, czego ona pragnie: truizmów, obiegowych prawd, stereotypów, dostatecznie przebranych, udziwacznionych, aby odbiorca mógł jednocześnie pogrążyć się w bezpiecznym zdziwieniu i pozostać nie wytrąconym ze swojej życiowej filozofii. Jeśli istnieje w kulturze postęp, to pojęciowy przede wszystkim, a tego literatura, zwłaszcza fantastyczna, nie tyka.Stanisław Lem